„w okoliczności przyrody”, ale traktowałam je jako odskocznię od rutyny życia „w cywilizacji”.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy moje nastawienie zaczęło się zmieniać. Kolejne mieszkania (najpierw wynajęte, a potem własne) wybierałam coraz dalej od atakującej zmysły zgrzytliwej kakofonii śródmiejskich ulic. Nawet kosztem dłuższych dojazdów do pracy. Kiedy po południu wjeżdżałam na swoje peryferyjne, zielone osiedle, prawie fizycznie czułam, jak spływają ze mnie wszystkie korporacyjne „deadline'y”.
Aż pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że najlepiej czuję się.. w lesie!
Nie twierdzę, że są to unikalne upodobania. Spokojny dom na wsi (no, może z dostępem do internetu :-)) jest wyborem wielu osób mających za sobą wielkomiejskie kariery. Może to po prostu kwestia wieku i przewartościowania rzeczy pilnych i ważnych.
Nie zamieszkałam jeszcze w środku lasu, ani nawet na jego skraju.. Ale już mam bliżej niż dalej. Na tyle blisko, żeby codziennie zabierać Misia na „rozstajne drogi”. I zajadać dojrzałe maliny z krzaków rosnących wzdłuż jednej z naszych ulubionych tras. Kuszą mnie również poziomki i jagody, ale.. im się opieram. Często oglądany widok uniesionej nogi mojego kochanego labusia, okazał się zdecydowanie bardziej sugestywny niż długo ignorowane przeze mnie abstrakcyjne ostrzeżenia o pasożytach roznoszonych przez sikające lisy. I tak, za sprawą instynktu psowatych, jestem skazana na mycie owoców rosnących na niskich krzaczkach.. Może kiedyś uda mi się pamiętać o zabraniu do lasu pojemnika na jagody.
